Marzy wam się czasem zamieszkanie przy rajskiej plaży? Od dłuższego czasu chodził mi po głowie pomysł pracy w jakimś egzotycznym kraju. Chciałam połączyć wakacyjny wyjazd z wykorzystaniem mojego zawodu. I tak oto pewnego listopadowego wieczoru zauważyłam na facebookowej grupie o nazwie “veterinary volunteering” post Kevina z Animal Clinic leżącej na wyspie Koh Mak w Tajlandii. Poszukiwał on lekarzy weterynarii do pomocy, w zamian oferował darmowy nocleg. Bez dłuższego zastanowienia napisałam do niego wiadomość, szybko ustaliliśmy daty mojego wolontariatu i bez zadawania zbyt wielu pytań zadeklarowałam się na przyjazd! Bilety do Bangkoku kupiłam na drugiego stycznia. Z Bangkoku busem, a następnie łodzią dostaliśmy się na wyspę. Mieliśmy tam spędzić 3 tygodnie. Mordka miał bez zmian pracować zdalnie, a ja miałam pomagać w lecznicy.
Wyspa Koh Mak
Leży na Zatoce Tajskiej w sąsiedztwie słynnej wyspy Koh Chang oraz mniej znanej, za to bardziej luksusowej Koh Kut. Koh Mak jest najmniej turystyczną z tej trójki, za to przez wielu ludzi uwielbianą. Wyspa podobno jest w rękach jednej bogatej rodziny, która bardzo uważnie kontroluje co się na niej dzieje. Jakie nowe lokale się tam otwierają i w którym kierunku idzie jej rozwój. Wyspa jest zdecydowanie warta odwiedzenia i napiszę o niej oddzielny post.
Koh Mak Animal Clinic
Lecznica, której funkcjonowanie opiera się w 100% na donacjach i wolontariuszach, powstała ok. 4 lata temu, jednak pierwszy lekarz weterynarii dotarł tam dopiero w październiku 2018. Jak doszło do jej powstania? Za tym kryje się romantyczna historia.
Pewien Amerykanin o imieniu Kevin przyjechał 6 lat temu na wyspę ze swoją żoną. Kevin ma dom na Hawajach i zajmuje się budową domów. Wyspa Koh Mak spodobała mu się tak bardzo, że postanowił na niej zamieszkać. Jego żona natomiast nie mogła znieść widoku cierpiących na różne choroby psów na wyspie. Wtedy powstał pomysł otworzenia lecznicy. Dzięki jego staraniom, zapałowi oraz przychylności lokalnego, wpływowego człowieka 4 lata później, kiedy dotarłam na wyspę, ujrzałam bardzo dobrze wyposażoną (jak na dostępne możliwości i warunki) lecznicę.
Nasz zespół
Podczas naszego pobytu ekipa wolontariuszy składała się z Kevina, Marisy i Moniki. Krótki epizod miał w niej również Amerykanin Scott. Kevin oczywiście odpowiada za wszystkie relacje kliniki z ludźmi na wyspie i za całą organizację techniczną lecznicy. Od wszystkich kwestii medycznych byłam ja. Marisa (hiszpanka, która postanowiła zrobić sobie rok przerwy w pracy i podróżować) w lecznicy pełniła funkcję menadżerki, a w rzeczywistości robiła wszystko, co było potrzebne. Od zakupów, po karmienie zwierząt i sprzątanie klatek. No i trzecia osoba, moja prawa ręka- Monika - studentka czwartego roku medycyny weterynaryjnej, która pełniła funkcję pielęgniarki. Mordka, jako pół wolontariusz wspierał nas przy drobnych pracach i mnie mentalnie:D
Warunki mieszkalne
W budynku lecznicy znajdują się aktualnie trzy pokoje - dwa dwuosobowe i jeden jednoosobowy. Do dyspozycji jest również otwarta kuchnia i stół przy którym zazwyczaj przesiadywaliśmy oraz łazienka. W najbliższym czasie Kevin ma zamiar dobudować kolejne pokoje. Warunki nie były luksusowe, ale wystarczające.
Organizacja pracy
Struktura wolontariatu w lecznicy nie jest jeszcze do końca określona. Jak wygląda cała organizacja pracy, zależy to od aktualnie znajdującej się tam grupy, ilości osób oraz weterynarzy. Podobno była grupa, która wstawała bardzo wcześnie i uprawiała jogę na plaży rano. My natomiast z każdym kolejnym tygodniem wstawaliśmy coraz później. W pierwszym tygodniu była to 7 rano, natomiast w trzecim, gdy zmęczenie dawało się we znaki, wstawaliśmy po 8. Nie pomagał fakt, że w pierwszym tygodniu prawie każdego wieczoru była jakaś impreza;p Ilość pracy zależy również od grupy. Pracy w lecznicy nie brakuje, spokojnie można pracować od rana do wieczora, tyle jest rzeczy do zrobienia i zwierząt do leczenia, limitem są tylko nasze chęci. Czasami kończyliśmy pracę o 14, a czasami o 20, w zależności od ilości pacjentów. Jak to w lecznicach bywa, często po kolacji musiałyśmy jeszcze wrócić do naszych szpitalnych pacjentów.
Pierwsze kroki
Wyspa nie jest najmniejsza, a wszyscy się jednak mniej lub bardziej znają. Przez pierwszych kilka dni Kevin przedstawiał mnie wszystkim jako panią doktor. Dzięki temu dość szybko udało mi się poczuć jak u siebie i gdzie nie pojechałam, widziałam znajome twarze. Adresy na wyspie nie funkcjonują, przynajmniej my naszych pacjentów rozróżnialiśmy po lokalizacji np. pies przy pizzerii, czy przy restauracji E-San. Co ciekawe w Tajlandii fakt posiadania zwierzęcia jest bardzo względny. Owszem część zwierząt ma właścicieli, którzy się nimi opiekują i czują się za nie odpowiedzialni. Większość zwierząt jednak jest przez Tajów karmiona, każdego dnia przez lata i zwierzęta te żyją w jednym miejscu np. przy danej restauracji, jednak ta restauracja nie czuje się ich właścicielem. Z drugiej strony, aby takie zwierzę wysterylizować, należy dostać ich zgodę.
Komunikacja z Tajami
Oczywiście jeżdżąc do naszych pacjentów, tudzież przyjmując ich w lecznicy, często musiałyśmy komunikować się z ich opiekunami. Co nie było najłatwiejsze, biorąc pod uwagę, że my po Tajsku znałyśmy 4 słowa "taman" -serylizacja, "burijak" - donacja "kop kun ka" - dziękuje i "saładika"- cześć. Oczywiście lokalni mieszkańcy nie mówili po angielsku. Niesamowitą pomocą okazał się tłumacz Google'a, w którym wpisywałyśmy pytania, czy porady. Tajowie okazali się bardzo wdzięcznymi ludźmi, którzy nieraz dawali nam donację finansową, czy też w postaci smacznego jedzenia.
Jak więc wyglądał typowy dzień?
Jeżeli była szansa próbowaliśmy robić zabiegi sterylizacji. Każdego dnia natomiast jeździliśmy po wyspie, lecząc naszych pacjentów, których liczba wahała się od zera do dziesięciu. Dodatkowo w lecznicy znajdowali się pacjenci szpitalni np. kociaki z kocim katarem czy panleukopenią (parwowiroza kociąt), które nie rzadko wymagały intensywnej opieki. Co więcej, mieszkała z nami nasza mała ferajna, którą trzeba było nakarmić oraz ogarnąć - Tin Tin (kot), Dori (pies) oraz 4 szczeniaki. Miałyśmy ręce pełne roboty!
Nasi pacjenci - wybrane przypadki
Guu
Mieszkanka naszej ulubionej restauracji na wyspie (Island Hut). Dzięki temu nasza relacja z nią rozwinęła się w stronę bardzo głębokiej przyjaźni. Za każdym razem witała nas z merdającym ogonkiem, przychodziła do naszego stolika i nierzadko odprowadzała nas do skutera. Pojawiła się ona w lecznicy drugiego dnia po naszym przyjeździe. Przyczyną było ropne zapalenie skóry wtórne do alergii na pchły. Kilka dni chodziła w plastikowej obroży. Po kilku dniach skóra Guu wyglądała dużo lepiej! Na zdjęciu poniżej wygląda na smutną, jednak w rzeczywistości obroża jej nie przeszkadzała, nadal chodziła po restauracji, merdając ogonem, a na plaży wykopywała kraby, co spowodowało, że wydawała się jeszcze bardziej rozkoszna!
Pies z Restauracji E-San
Do lecznicy przyjechał na kastracje. Po premedykacji, podczas wyciągania z klatki wymsknął się nam i uciekł do dżungli!! Wystraszony uciekał od nas zboczem dżungli i dopiero w połowie zbocza udało nam się go złapać. Był tak przerażony, że zrobił się agresywny, w związku z tym, aby bezpieczniej go przetransportować, umieściliśmy go w klatce, którą musieliśmy wciągnąć z nim na pokładzie na górę zbocza. Co więcej, następnego dnia po kastracji sam siebie wypisał ze szpitala, jakimś sposobem udało mu się otworzyć klatkę i samodzielnie dobiegł do swojego domu, który na szczęście był w pobliżu. Takich przygód w Europie nie miewałam!
Sunia z restauracji na głównej ulicy
Kilku turystów zgłosiło nam jej poważne problemy skórne, które okazały się zapaleniem ropnym skóry, wymagającym dłuższego leczenia i codziennych wizyt przez ponad tydzień. Dzięki temu nawiązałyśmy z nią świetną relację ( za każdym razem przywoziłyśmy jej smacznego kurczaczka). Przez pierwsze kilka dni była nieufna i chowała się od nas, ale po kilku dniach sama do nas wybiegała:)
Drinky Drunky
Został do nas przywieziony przez parę turystów, którzy znaleźli go na ulicy wyjącego z bólu i niemogącego się podnieść. Kiedy go zobaczyłam, nie był w stanie stać, miał przeprost szyi w kierunku dogrzbietowym i przewracał się na prawą stronę. Oczywiście w naszych warunkach zaawansowana diagnostyka nie była możliwa. Wydawało się, że ma uszkodzenie w odcinku szyjnym kręgosłupa. Nie dawałam mu praktycznie szans na polepszenie. Po 24 godzinach leków przeciwbólowych, przeciwzapalnych i kroplówce poczuł się dużo lepiej, a po 48 godzinach zaczął już biegać z innymi szczeniakami! Co prawda dalej miał zawahania równowagi, stąd geneza jego imienia Drinky Drunky, czyli pijany (został tak nazwany przez Marisę).
Kociaki z kocim katarem
Jedna z najczęstszych chorób kociaków, czyli koci katar. Zmora w środowiskach kotów nieszczepionych. Ta piękna para- sól i pieprz, chłopak i dziewczyna, ma się na szczęście już dobrze. W dodatku mieli też kokcydiozę ( pasożyt, prawdopodobnie zaraziły się od kur mieszkających na tym samym podwórku).
Kociaki z panleukopenią
Kolejna choroba, której łatwo zapobiec szczepieniami. Niestety na Koh Mak szczepienia zwierząt to jeszcze abstrakcja. Dwóch z kociaków niestety nie udało nam się uratować, trzecią czarną kotkę po bardzo intensywnej terapii odzyskałyśmy z drugiej strony tęczowego mostu. Jej też nie dawałam dużych szans, na szczęście udało się i zwyciężyła tę walkę po bardzo intensywnym leczeniu! Jak wyjeżdżałyśmy miała koński apetyt!:)
Jak dowiadywaliśmy się o zwierzętach w potrzebie?
Co prawda lecznica zaczęła funkcjonować tylko kilka miesięcy wcześniej, ale mieszkańcy na wyspie wiedzieli o możliwości przywiezienia do niej zwierząt w potrzebie. Często też przyjeżdżali i prosili nas o wizytę w ich domu w najbliższym możliwym czasie. Czasami jadąc ulicą, zauważaliśmy zwierzę z problemami np. skórnymi itp. Większość zgłoszeń pochodziła jednak od turystów, którzy zazwyczaj pisali wiadomości na facebooku do lecznicy.
Magia wolontariatu
Mając swoich pacjentów na wyspie, do których wracałyśmy regularnie, nawiązałyśmy z nimi niesamowitą więź. Za każdym razem, aby nam bardziej zaufały przywoziłyśmy im kawałki gotowanego kurczaka, który działał jak magiczne zaklęcie. W związku z tym nawet zastrzyki były kojarzone pozytywnie. Miałyśmy pacjentów, którzy już z drugiego końca ulicy słysząc nasz skuter biegli nas przywitać, nawet gdy przejeżdżałyśmy obok nich tylko przypadkiem. Wydawało mi się, że na wyspie życie toczy się na kilku poziomach. Lokalni mieszkańcy żyją swoimi obowiązkami dnia codziennego, turyści żyją eksplorowaniem wyspy, my natomiast żyłyśmy ze zwierzętami. Coś pięknego!
W dodatku udało nam się doświadczyć cudownego uzdrowienia dwóch bardzo krytycznych przypadków medycznych, co dało nam ogromną satysfakcję. Co więcej, w poszukiwaniu chorych zwierząt zawitałyśmy w takie miejsca na wyspie, o których istnieniu nie miałybyśmy pojęcia. Poznałyśmy dużo przesympatycznych Tajów oraz znałyśmy większość ekspatów mieszkających na wyspie. Podczas tych trzech tygodni czułyśmy się jak u siebie. Bardzo zgraliśmy się jako nasz wolontaryjny zespół i nawet po wielu trudnych, bardzo wyczerpujących dniach nadal mieliśmy ochotę razem spędzać wieczory w naszych ulubionych tajskich knajpkach.
Czym różni się praca w tropikach od pracy w Europie?
Oczywiście jest gorąco, co nie każdemu może służyć, szczególnie przy operacjach. W dodatku lecznica na Koh Mak nie funkcjonuje jako oficjalna jednostka medyczna, więc ma ograniczony dostęp do leków, szczególnie leków anestezjologicznych i opiatów. Nie posiada ona oddzielnej sali operacyjnej, wszystko odbywało się w jednym pokoju: konsultacje i operacje. Organizacja pracy odbiega od pracy w europejskiej lecznicy z wykwalifikowanym personelem. Oprócz mnie, inni wolontariusze nigdy nie pracowali w lecznicy, więc uczyli się związanych z taką pracą obowiązków w trakcie. Kolejną różnicą jest fakt, że zawsze operowałam w towarzystwie doświadczonej pielęgniarki monitorującej znieczulenie. Operowanie i czuwanie nad monitorowaniem znieczulenia w tym samym czasie okazało się dla mnie bardzo dużym wyzwaniem. Ze względu pewnie również na fakt, że nigdy wcześniej nie używałam dostępnych na wyspie leków do znieczulenia, które okazały się nie do końca tak stabilne, jak oczekiwałam.
Trudne aspekty wolontariatu
Oczywiście jadąc na wolontariat do Tajlandii, nastawiałam się, że różnice będą ogromne. Pierwsze dni okazały się, jednak dużo trudniejsze, niż myślałam. Z wiadomości Kevina przed przyjazdem zrozumiałam, że będę pracować około 20 godzin tygodniowo. Natomiast w rzeczywistości pierwszy tydzień pracowałyśmy dużo więcej. Wszystko było bardzo chaotyczne, wydawało się, że nie ma określonych zasad, jak działa to miejsce i jakie kto ma obowiązki. Zasady wypracowaliśmy sobie dopiero w drugim tygodniu. Dodatkowo godziny pracy nie są określone. Zdarzało się, że po przyjeździe na plażę dostawałyśmy wiadomość, że musimy jechać do jakiegoś potrzebującego zwierzaka. Momentami ciężko więc było znaleźć czas na relaks.
Podsumowanie
Czy zrobiłabym to jeszcze raz? Z pewnością. Było to jedno z najlepszych doświadczeń w moim życiu. Kolejne, które wiele mnie nauczyło. Były lepsze i gorsze chwile. Czasami dopadała mnie frustracja i zmęczenie, jednak zdecydowanie częściej było pięknie:) Myślę, że jest to świetny sposób na poznanie pewnej cząstki świata, zrozumienie danego miejsca, ludzi, takie dogłębne podróżowanie. W dodatku można poprzytulać tyle słodkich zwierząt i sprawić, że będą szczęśliwsze! Wiele pięknych wspomnień pozostanie ze mną z wyspy Koh Mak. Poza tym uczucie, kiedy idziesz na plażę po dniu pracy z przekonaniem, że zrobiłeś dzisiaj coś dobrego i zasłużyłeś na dwie godziny plażowania jest bezcenne! W dodatku poznaliśmy dużo wspaniałych ludzi. Zdecydowanie polecam. Lecznica cały czas szuka wolontariuszy (niekoniecznie weterynarzy) i absolutnie nie trzeba mieć żadnego doświadczenia, wystarczy chęć pracy i sympatia do zwierząt!