Z Valladolid ruszyliśmy na zachód w stronę Meridy, największego miasta stanu Yucatan. Pogoda robiła się coraz cieplejsza i zaczynaliśmy rozumieć jakie upały potrafią doskwierać w Meksyku i dlaczego poleca się odwiedzenie go w kalendarzową zimę, a nie lato.
Po drodze zdążyliśmy już mieć kontrolę policji, która jeździ tutaj wyróżniającymi się drogimi samochodami kontrastującymi z autami przeciętnego zjadacza tortilli. Meksyk to bowiem kraj, w którym ludzie potrafią posiadać jedynie rower i nie jest to ich dobrowolna decyzja. Oficerzy na służbie mają natomiast przy sobie karabiny maszynowe i chodzą w kuloodbornych kamizelkach. Radiowozy spotyka się praktycznie na każdym kroku, a podczas wjazdu do miast trzeba przejechać przez "policyjną bramkę" (zdjęcie poniżej). Nas nigdy na takiej bramce nie zatrzymano. Nasza kontrola była natomiast na małej odludnej drodze. Policjant, sprawdził nasze dokumenty, zapytał skąd jesteśmy, przeszukał bagażnik, po czym zapytał, czy palimy. Ja z Mordką nie palimy, ale na szczęście był z nami Jacek, który uratował sytuację, częstując policjanta dwoma papierosami, które to zakończyły naszą kontrolę. Mogliśmy jechać dalej!
Izamal
W drodze do Meridy zatrzymaliśmy się w miasteczku Izamal. Słynie ono głównie z tego, że jest żółte, nazywane jest więc żółtym miastem. Majowie odprawiali w nim ceremonie czczenia boga Itzamna i Kinich-Kakmo. Kiedy Hiszpanie je podbili, zniszczyli główną świątynię i w 1533 roku zaczęli budować pierwszy klasztor na kontynencie. Klasztor San Antonio de Padua. Nasz rodak Jan Paweł II odwiedził go w 1993 roku. Przed kościołem znajduje się jego posąg, a na tyłach klasztoru małe muzeum upamiętniające tę wizytę. W centrum miasta można wspiąć się na trzecią co do wielkości piramidę Majów na Yucatanie Kinich-Kakmo, która ma 34 metry wysokości.
Merida
W Meridzie zatrzymaliśmy się na 3 noce. Jest to kulturalna stolica półwyspu, największe miasto, jakie widzieliśmy podczas naszej wizyty w Meksyku, z bardzo intensywnym ruchem ulicznym. Została ona podbita przez Hiszpanów w 1542 roku i szybko zaczęli oni rozbierać budowle Majów i budować z pozyskanych materiałów katedrę i inne budynki kolonialne. Podczas naszej wizyty trafiliśmy na pokaz świateł oraz koncerty z okazji tygodnia świętującego rocznicę powstania Meridy. Jeden z motywów podczas pokazu świateł pokazywał piramidę Majów na kościele.
W centrum miasta znajduje się Plaza Grande, czyli plac/park, w którym odbywają się różne wydarzenia kulturalne, można tam posiedzieć i zrelaksować się. Merida jest miastem muzeów. Darmowym, wartym odwiedzenia w centrum miasta miejscem jest Palacio de Gobierno, czyli Pałac Gubernatora, w którego środku znajdują się obrazy przedstawiające historię Majów i ich relacje z konkwistadorami.
W każdą niedzielę dookoła placu centralnego rozstawiane są stoiska z ręcznie robionymi produktami oraz stragany z jedzeniem. Można tam tanio zjeść taco, tortille i inne specjały kuchni meksykańskiej.
Jeden dzień poświeciliśmy na luźne błąkanie się i obserwowanie mieszkańców. I rzeczywiście Merida robiła wrażenie takiej naszej Warszawy. Ludzie siedzący plotkujący w parku, sprzedający obrazy. Zupełnie inny widok niż w małych wioseczkach, przez które przejeżdżaliśmy po drodze. Tam ludzie nadal mieszkają w drewnianych szopach, siedzą bezczynnie przed domem jak babcie na Podlasiu na wsiach. Natomiast Merida rzeczywiście tętniła życiem.
Tak jak w całym Meksyku, tak i w Meridzie widać ogromne rozwarstwienie społeczeństwa. Od luksusowych pick-upów po rozwalające się zardzewiałe graty. Na zdjęciu poniżej przykład typowego lokalnego autobusu.
Celestun
Jest to mała rybacka wioska, w której jest przyjemny wyluzowany klimat. Na plaży znajduję się knajpka, a w niej można skosztować przepysznej ryby z grilla.
Prawdziwym jednak skarbem jest znajdujący się tam rezerwat biosfery. Aby go odwiedzić, trzeba wziąć wycieczkę łódką. Łódki wypływają z dwóch miejsc: albo z centrum turystycznego pod mostem tuż przy wjeździe do miasta, albo z plaży. Próbowaliśmy wziąć łódkę spod mostu, ponieważ wg Lonely Planet są one lepiej zorganizowane. Niestety nie udało nam się znaleźć przewodnika mówiącego w języku angielskim. Postanowiliśmy wiec spróbować naszego szczęścia w drugim miejscu, czyli na plaży. Tam lokalni rybacy sami oferują wycieczki. Cena takiego rejsu, który trwa dwie godziny to 250 peso za osobę, pod warunkiem, że zbierze się grupa na wszystkie 8 miejsc w łódce. Można również wynająć cala łódkę samemu, kwestia zapłacenia wymaganej kwoty. Z nami płynęli jeszcze trzej meksykanie i musieliśmy zapłacić 260 peso, ponieważ zamiast 8 osób płynęło nas siedmioro. Przewodnik prowadził wycieczkę po hiszpańsku, jednak najważniejsze rzeczy potrafił przetłumaczyć na język angielski.
Wycieczka z plaży jest dłuższa, ponieważ nie zaczyna się bezpośrednio w rezerwacie, trzeba do niego dopłynąć. Trafiliśmy na świetną pogodę, więc cała wyprawa była genialna. Widzieliśmy z dwa, trzy tysiące flamingów według naszego przewodnika. Robi to naprawdę niesamowite wrażenie.
Kolor flamingów zależy od diety. Różowy, pomarańczowy i czerwony kolor piór pochodzi z karotenoidów w diecie, która składa się z krewetek, skorupiaków, planktonu i alg. Młode są jaśniejsze od starszych osobników. Żyją 20-30 lat, łączą się w pary na całe życie, składają jedno jajo rocznie. Flamingi są ptakami stadnymi, dlatego często można je spotkać w grupie po kilkaset osobników.
Gdzieś czytałam, że można w tym rezerwacie zobaczyć krokodyle. Chociaż pan przewodnik od początku mi powtarzał, że krokodyla nie zobaczymy, bo się chowają w dzień. Jednak w którymś momencie zatrzymał łódkę i usłyszałam „crocodile” i okazało się, że jednak ujrzeliśmy krokodyla!
Podczas wycieczki można też zobaczyć pelikany, kormorany, ibisy i inne ptaki.
Ciekawym punktem jest również tunel z mangrowców, w który nasz przewodnik wpłynął driftem, powodując u każdego niemałe emocje.
Na koniec wycieczki zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie było źródło świeżej wody i można było się wykąpać. Poznaliśmy tam również pana Romana z Kielc, który wyemigrował do Meksyku 30 lat temu, a teraz prowadzi tutaj firmę i ma kilka hoteli. Wieczorem zaprosił nas na kolację do swojego nowo otwieranego hotelu w Meridzie.
Odwiedziny rezerwatu w Celestun zdecydowanie były najpiękniejszym przeżyciem podczas naszej dotychczasowej podróży po Meksyku. Idealne warunki pogodowe sprawiły, że spędziliśmy tam magiczny czas. Polecamy tą wycieczkę każdemu, kto będzie miał okazje być na Yucatanie.