Kiedy człowiek ląduje w Ameryce Środkowej w najbardziej polecanym okresie do odwiedzenia tego rejonu i po wyjściu z lotniska czuje chłód, to nie do końca może uwierzyć, gdzie się znajduje. Przynajmniej mnie spotkała taka sytuacja. Myśląc o Meksyku i Morzu Karaibskim, oczekiwałam gorącej pogody, upalnego słońca i przyjemnie ciepłej wody do kąpieli. Na miejscu sytuacja jednak prezentowała się zupełnie inaczej.
Temperatura w Cancun, czyli mieście na Półwyspie Yucatan, w którym wylądowaliśmy, wynosiła 24-25 stopni w dzień i była bardzo przyjemna, kiedy świeciło słońce. Jednak ze względu na chłodny, nieustanny wiatr, gdy słońce chowało się za chmurami, temperatura znacząco spadała. Trafiliśmy akurat na prawie ciągłe zachmurzenie. Woda w Morzu Karaibskim również nie powaliła mnie swoją temperaturą. Oczywiście nie jest tak zimna, jak w Bałtyku, jednak zdecydowanie zimniejsza od wód w Azji czy Australii Północnej. Dla mnie zdecydowanie poniżej strefy komfortu cieplnego!;p
Półwysep Yucatan
Półwysep Yucatan, na którym wylądowaliśmy, to najbardziej wysunięta na południe część Meksyku. Składa się z trzech stanów: Campeche, Yucatan i Quintana Roo. Półwysep ten jest również najbardziej turystycznym regionem kraju. Przyjeżdża tu mnóstwo turystów głównie ze Stanów Zjednoczonych oraz Kanady, aby wypocząć na plażach. W stanie Quintana Roo znajduje się tzw. Riwiera Maya, czyli wybrzeże majów. Tak naprawdę wybrzeże składa się z bardzo szybko rozwijających się kompleksów hotelowych, które wybudowano dopiero 30-40 lat temu. Przez to również ceny są dużo wyższe niż w innych częściach Meksyku. Dużo więcej historii Majów można doswiadczyć w stanie Yucatan, w którym ok. 80% ludności jest pochodzenia ludności pierwotnej regionu i nadal używa języka majów na pierwszym miejscu, a hiszpański jest dla nich dopiero drugim językiem.
Pierwsze wrażenia
O dziwo wszystko wydało się dużo łatwiejsze niż myślałam, na lotnisku nie było naganiaczy, rezerwacje noclegów były aktualne zgodnie z planem. Ludzie byli mili, pomocni i uśmiechnięci. Pozytywne zaskoczyło mnie także jedzenie. Kiedy w Europie próbowałam kuchni meksykańskiej, nieszczególnie przypadła mi do gustu. Po skosztowaniu oryginalnej lokalnej kuchni, dużo bardziej się do niej przekonałam. Nie zachwyciła mnie tak jak kuchnia tajska, ale jednak posmakowała. O jedzeniu jednak będzie oddzielny artykuł, bo jest to temat wart rozwinięcia:)
Cancun
Pierwszą miejscowością, w której się zatrzymaliśmy było Cancun. Nasz nocleg znajdował się w mieście, w hostelu dla backpackersów, za który zapłaciliśmy 295 peso za noc za parę, (1MXN=0,2PLN), czyli 60zł. Spaliśmy w pokoju 4-osobowym z łazienką i zimną wodą. W cenie mieliśmy śniadanie. Hostel był o bardzo niskim standardzie, ale spełniał swoje zadanie - zapewniał miejsce do spania. Za to śniadanie serwowano dosyć dobre np. jajecznicę z kawałkami avocado na wierzchu.
Większość przyjezdnych wynajmuje nocleg w tzw. strefie hotelowej, która biegnie wzdłuż wybrzeża Morza Karaibskiego, ma ponad 9 km i znajdują się tam luksusowe hotele, centra handlowe dla turystów w standardzie naszych europejskich centrów handlowych i wszystko jest kilka razy droższe niż w mieście.
W Cancun nie zwiedziliśmy zbyt wiele. Dzień spędziliśmy głównie na plaży w strefie hotelowej, gdzie dojechaliśmy z miasta autobusem (bilet kosztuje 12 peso). Zjedliśmy tam bardzo drogi obiad z doliczonym obowiązkowym napiwkiem 15% i dowiedzieliśmy się w ten sposób, że doliczanie napiwku 10-15% w miejscach turystycznych jest tutaj standardem. Wieczorem skoczyliśmy na lokalny market w centrum miasta, a w ośmiornicy à la diablo trafiła nam się metalowa śrubka:D Danie w tańszym miejscu kosztuje 80-130 peso. W drogiej restauracji potrafi kosztować nawet 300.
Isla Mujeres- Wyspa Kobiet
Na wyspę dostaliśmy się promem, który odpływa z Cancun co 30 minut, podróż trwa 15 minut. Ku naszemu zaskoczeniu cena dla meksykanów to 150 pesos w dwie strony, dla turystów natomiast dwa razy tyle, czyli 300 pesos!
Wyspa ta jest polecana w każdym przewodniku, na każdym niemal blogu i przez każdą osobę przez nas spotkaną na miejscu. Na promie nasi towarzysze podróży to byli ku naszemu zdziwieniu Latynosi. Dobiliśmy do brzegu.... Pierwsze rozczarowanie - pogoda. Wiatr i chmury, sprawiały, że plaża nie wyglądała, jak na wyspie karaibskiej. Na miejscu spędziliśmy 2 pełne dni, podczas których temperatura była w miarę przyjemna, jednak ciągle nie była to pogoda na satysfakcjonujące plażowanie i wygrzewanie się w słońcu. Natomiast w dzień, kiedy wyjeżdżaliśmy lało i było 20 stopni.
Drugim rozczarowaniem był fakt, że na wyspie jest pełno ludzi, jest głośno i wszędzie jeżdżą głównie wózki golfowe, ale też samochody i skutery.
Wyspa jest mała, można ją spokojnie przejść z północy na południe w 2-3 godziny. Północ to główne centrum życia znajduje się tam kilka ulic ze straganami i restauracjami oraz podobno najpiękniejszą plażą wyspy plażą północną. Tam znajdują się również ładne hotele i bary na plażach. W środku wyspy znajdują się głównie osiedla, gdzie mieszka lokalna ludność i nie prezentują się już one tak estetycznie. Po ulicach błąka się mnóstwo psów, które wyglądają na bezpańskie, a jednak mają obrożę tudzież szelki, co powoduje jeszcze gorsze odczucia. Na ulicach leżą śmieci, a z budynków odpada tynk.
Ku naszemu zdziwieniu na wyspie znajduję się lokalny browar, w którym można zaopatrzyć się w całkiem ciekawe piwo.
Na południowym wyspy znajduje się Garrafon Natural Reef Park z pięknymi plażami bardzo polecanymi do snorkelingu. Można tam również skorzystać z parku linowego, który znajduje się nad powierzchnią wody.
My jednak, za radą lokalnego mieszkańca, poszliśmy nurkować jedną plażę bliżej( w miejscu Garrafon de Castilla), gdzie nie było tylu ludzi i nie było tak drogo. Zapłaciliśmy tam 70 peso za wejście na plażę i 40 peso za wypożyczenie maski i rurki. Czekało nas jednak wielkie rozczarowanie. Rzeczywiście widzieliśmy kilka ciekawych rybek i płaszczkę, ale nie było to nic niezwykłego w porównaniu z rafą w Tajlandii, Malezji czy Australii. Temperatura powietrza wynosiła ok. 23 stopnie do tego wiatr, który powodował, że wydawało się dużo chłodniej, większość czasu było zachmurzenie i woda według mnie była lodowata. Postanowiłam być twarda i wejść do niej jednak mój 15-20 minutowy snorkeling był walką o przetrwanie. Trzęsłam się z zimna jak małe dziecko.
Na południu wyspy zlokalizowany jest tzw. Punta Sur, czyli najbardziej wysunięty na południe punkt wyspy, na którym zarazem znajduje się najbardziej wysunięty na wschód punkt Meksyku. Wejście na klif kosztuje 30 pesos od osoby i zdecydowanie jest warte swojej ceny, ścieżką w dół można zejść wzdłuż klifów.
Podsumowując Isla Mujeres nie ukradła naszych serc. Szczególnie, że ostatniej nocy była burza, przeciekło nam okno i zmoczyło nam połowę rzeczy. Czy warto ją odwiedzić? Pewne miejsca rzeczywiście są piękne, ale patrząc na całokształt ja nie jestem przekonana, czy bym zdecydowała się jeszcze raz na nią wybrać.