Szlakiem Gringo określa się trasę, którą odbywają biali turyści przez Amerykę Łacińską. Większość osób odwiedza te same punkty, ponieważ charakteryzują się one istotnym znaczeniem historycznym, albo piękną naturą. Szczególnie widać to zwiedzając Gwatemalę. Podczas naszej podróży spotykaliśmy w różnych miastach te same twarze. Z prostej przyczyny, zazwyczaj każdy spędza w danym miejscu podobną ilość czasu i jedzie dalej. Po odwiedzeniu ruin miasta Majów Tikal nadszedł czas na wizytę w słynącym z niesamowitych wodospadów parku Semuc Champey. Park ten położony jest w bardzo odizolowanej części kraju. Żeby się tam dostać, jechaliśmy 9 godzin busem z Flores do miejscowości Lanquin, w której to znajdował się nasz nocleg. Bilet kosztował 200 quetzali (jeden quetzal to w przybliżeniu 50 groszy), jak już pisałam w poprzednim poście, trochę za niego przepłaciliśmy. Dowiedzieliśmy się od innych osób, że płacili 100-150 quetzali. Jechaliśmy tam 9 godzin z dwoma przystankami, między innymi w McDonaldzie!
Sama podróż przez pół kraju do Lanquin była ciekawym przeżyciem. Jechaliśmy z Mordką na miejscach obok kierowcy, więc mieliśmy bardzo dobry widok na drogę. Zauważyliśmy, że w Gwatemali nie istnieją praktycznie żadne znaki drogowe. Jedyny, który pojawił się to znak STOP. Podobnie nie widzieliśmy żadnych znaków informujących o dozwolonym limicie prędkości na danej drodze. Główne drogi są jednopasmowe asfaltowe, jednak czasem nagle pojawiały się odcinki piaskowe, czy nieoznakowane dziury, które nasz kierowca omijał jadąc drugim pasem. W większości ruch był minimaly, czasem zdarzało nam się wyprzedzić jakiś pojazd.
Semuc Champey
Większość noclegów znajduje się w okolicy miasta Lanquin oddalonym o 10 km od parku Semuc Champey. Kilka noclegów znajduje się tuż przy samym parku, ale są one droższe. Nasz nocleg Hostal Oasis przypadł nam bardzo do gustu, ponieważ były to domki przy rzece, blisko dżungli.
Aby dostać się do parku, musieliśmy wskoczyć na pakę pickupa. Przejażdżka ta była sama w sobie fantastyczną atrakcją. Rzucało nas po wertepach na lewo i prawo, a widoki mieliśmy niepowtarzalne. Oprócz gwatemalskiej natury mieliśmy okazję zobaczyć, jak żyją okoliczni wieśniacy. Poobserwować, jak pracują kobiety, a jak mężczyźni, którzy zazwyczaj trzymali się oddzielnie. Kobiety z dziećmi robiące pranie, tudzież sprzedające jedzenie. Mężczyźni robiący meble na ulicy, pracujący w warsztacie tudzież jako kierowcy. Wszędzie błąkające się wychudłe psy, czy okazjonalnie leżące przy drodze świnie.
Do Semuc Champey dojazd z naszego noclegu w jedną stronę zajął nam godzinę, kosztował 25 quetzali od osoby. Wstęp do parku kosztował 50 quetzali za osobę. W parku tak naprawdę są wyznaczone 3 ścieżki. Jedna na punkt widokowy (mirador), z którego widać główną atrakcję parku, czyli wodospady przypominające baseny wodne z pięknym kolorem wody. Wspinaczka na punkt widokowy zajmuje ok. 30 minut i jest naprawdę wyczerpująca. Interesujące jest to, że na trasie w kilku punktach siedzą kobiety sprzedające wodę, owoce, kokosy.
Druga ścieżka prowadzi z punktu do basenów i, pomimo że jest dosyć śliska, to nie należy do trudnych. Trzecia zaś ostatnia prowadzi wzdłuż rzeki do wyjścia. Ogólnie rzecz biorąc, park jest raczej miejscem do relaksu, a nie do wyczerpujących górskich trekkingów. Co mnie jednak najbardziej zdziwiło to obecność policjantów, ponownie z krótką bronią na trasie parku. Daje to człowiekowi do myślenia, czy Gwatemala rzeczywiście jest taka bezpieczna? Czy jest bezpieczna tylko w miejscach, które odwiedzają turyści i zapewnia się im ochronę....
W drodze na południe
Gdy przejechaliśmy przez góry i zbliżaliśmy się do stolicy kraju, czyli do miasta Gwatemala od razu można było dostrzec zmianę krajobrazu. Ze wzgórz porośniętych dżunglą i wilgotnego powietrza nagle zrobiła się pustynia. Pustynia to zdecydowanie przesadzone określenie, ale drzewa wyglądały na wyschnięte i powietrze stało się dużo suchsze. Przejeżdżając przez stolicę utknęliśmy w korkach. Mijaliśmy dzielnice, które przywiodły mi na myśl fawele brazylijskie, których nigdy nie widziałam, ale tak je sobie wyobrażałam. Na ulicach stało sporo mężczyzn sprzedających dla przejezdnych bukiety pięknych kwiatów, pojawiło się tez dużo szyldów na ulicach i bardzo dobrych samochodów. Co mnie zdziwiło skąd w takim biednym kraju tyle tak dobrych samochodów? Minęliśmy również osiedle, które wyglądało jak typowe osiedle w nowym budownictwie w Polsce, ale od razu rzucało się ono w oczy i wyróżniało z okolicy.
Antigua
Miasteczko Antigua jest najbardziej turystycznym miejscem w kraju. Z prostej przyczyny, znajduje się niedaleko stolicy z międzynarodowym lotniskiem, a w której nikt nie chce przebywać, gdyż ma opinię niebezpiecznego miasta. Antigua jest otoczona przez trzy wulkany Fuego, Agua i Acatenango, przez co jest świetnym punktem wypadowym na wspinaczki. Dodatkowo sama w sobie jest bardzo urokliwym, postkolonialnym miasteczkiem, w którym na ulicach i w restauracjach grają muzycy, cos czego oczekiwałam po Meksyku, a czego tam nie znalazłam. Jest tu również wiele marketów z tzw. artesanias, czyli produktami w teorii ręcznie zrobionymi, tudzież oryginalnymi gwatemalskimi. Wiele osób przyjeżdża tutaj również, aby uczyć się języka hiszpańskiego mieszkając z lokalnymi rodzinami.
Podczas naszej kilkugodzinnej podróży busem do Antigua Mordka naczytał się na wikitravel o niezwykle częstych zatruciach u przyjezdnych w tym mieście i rzeczywiście okazało się to prawdą. Natalia niestety padła ofiarą miejskiej klątwy. Musieliśmy przełożyć wyprawę na wulkan Acatenango o jeden dzień, żeby biedulka miała szanse dojść do zdrowia przed trudną wspinaczką. Następnego dnia problemy żołądkowe dopadły również Jacka, w efekcie oboje zmuszeni byli odpuścić sobie wyprawę na wulkan, którą planowaliśmy od dłuższego czasu. My natomiast z Mordką postanowiliśmy wykonać nasz plan, wspiąć się na wulkan, spędzić na nim noc i obserwować z niego aktywny wulkan Fuego, który nierzadko wybucha w nocy i dostarcza niesamowitych wrażeń dla świadków tego niezwykłego zjawiska natury! Opis naszej wspinaczki będzie w następnym poście!