Mordercza wspinaczka na wulkan Acatenango i odpoczynek nad jeziorem Atitlan
Acatenango jest wulkanem o wysokości 3976 m.n.p.. Wspinaczka na niego jest polecana przez bardzo wiele osób, które odwiedziły Gwatemalę. Mówi się nawet, że jest to jedna z rzeczy, które trzeba koniecznie zrobić, będąc w Gwatemali. Nie jest to jedyny wulkan w kraju, bo w Gwatemalii znajdują się 33 wulkany, nie jest on również najwyższy. Wspinaczka na Acatenango jest popularna ze względu na fakt, że można na nim spędzić noc i oglądać erupcje bardzo aktywnego wulkanu Fuego, który wyrósł 2 km dalej, ale wydaje się jakby to był tylko rzut kamieniem. Zachęceni wszystkimi niesamowitymi opowieściami postanowiliśmy też się na niego wspiąć.
Zdecydowaliśmy się na wyprawę z przewodnikiem (jak większość osób), chociaż możliwa jest wspinaczka na wulkan samemu, ale żeby spędzić tam noc trzeba mieć swój śpiwór i namiot.
Organizacja wyprawy
Jest 8 firm, które zajmują się organizacją wspinaczek, 7 z nich ma biura w Antigua. Firma, z którą my odbyliśmy naszą wyprawę, nazywa się Gilmer Soy i jako jedyna jest firmą lokalną. Nie ma strony internetowej, można się z nimi skontaktować telefonicznie, albo mejlowo. Są oni również najtańsi. Wycieczka z nimi kosztuje 350 quetzali za osobę + 50 quetzali za wejście do parku (1QTZ ~= 0,5PLN). W cenę wliczone są trzy posiłki, przewodnik, transport z hotelu do bazy i z powrotem oraz namiot i śpiwór. Dodatkowym plusem jest fakt, że 10% dochodu chłopaki przeznaczają na inwestycje w swoją społeczność, czyli szkołę dla dzieci, czy budowę boiska do koszykówki. Ze względu na swoją popularność i niższe ceny mają oni grupy 20-25 osób, gdy w innych firmach jest to 10-15 osób. Wyprawy na wulkan wyruszają codziennie. Wspinaczka zorganizowaną grupą jest dużo łatwiejsza, dlatego my nawet nie rozważaliśmy innej opcji. W bazie mogliśmy wypożyczyć za darmo grube kurtki i plecaki. Za 10 quetazli dodatkowo można było wypożyczyć rękawiczki, czapki i szaliki. Na wysokości 3600 metrów był zorganizowany nasz obóz: jeden rząd namiotów i miejsce na ognisko.
Mordercza wspinaczka
Rozpoczęliśmy wspinanie na wysokości 2400 metrów. Podczas pierwszej godziny pozbyłam się kurtki, polaru oraz długie spodnie zmieniłam na krótkie. Pomimo chłodnego wiatru, miałam ochotę rozebrać się do naga ;p Był to bardzo wyczerpujący odcinek wspinaczki.
- Czy wziąć od ciebie plecak? - zapytał jeden z przewodników.
- Nie ma mowy! - stanowczo odpowiedziałam.
Wspinaczka bez plecaka to jest w końcu trochę takie oszukiwanie. Mój plecak nie był szczególnie ciężki, ale jednak miałam w nim trochę jedzenia, trochę wody i pełno ciuchów na noc. Biedny Mordka niósł nasz zapas 8 litrów wody.
Kolejne 3 godziny wydały się troszeczkę łatwiejsze, jednak co chwila ktoś zatrzymywał się zasapany i robił sobie dodatkową przerwę. Nasi przewodnicy robili nam przerwy 5-10 minutowe tak co 15-20 minut, jednak większość osób musiała zrobić jeszcze kilka krótszych przystanków na oddech w międzyczasie. Ostatnia godzina była łatwiejsza, bo obchodziliśmy wulkan z jednej jego ściany dookoła na drugą, gdzie ujrzeliśmy nasz obóz. Dotarliśmy tam około godziny 17-stej (wspinaczkę rozpoczęlismy o 11:30).
W pewnym momencie, jedna osoba z naszej grupy zaczęła się bardzo źle czuć od wysokości ok. 3000 metrów. Kiedy dotarliśmy do obozu, zbladła, pękała jej głowa i miała mdłości. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że rzeczywiście jesteśmy na wysokości, na której występuje już problem choroby wysokościowej. Na szczęście, i przewodnicy i jedna para z Kanady mieli tabletki, które pomagają w takiej sytuacji. Kilka godzin później dowiedziałam się, że jeszcze jedna osoba bardzo źle się czuje. Wg naszych przewodników zazwyczaj 2-3 osoby w grupie mają taki problem. Kiedy one zmagały sie ze swoim zdrowiem, my przy ognisku spędziliśmy bardzo miły wieczór z niesamowitym widokiem na wulkan Fuego.
Następnego dnia czekała nas pobudka o 4:00 i wyruszaliśmy o 4:30 na szczyt wulkanu, aby tam obejrzeć wschód słońca. Jak nas uprzedzono, wspinaczka miała trwać 90 minut - 20 minut w miarę łatwe i reszta bardzo wymagająca. Po całej nieprzespanej nocy, podczas której walczyliśmy o przetrwanie, wstaliśmy o tej 4 rano, aby kontynuować wspinaczkę. Było bardzo zimno (-3 stopnie Celsjusza), pomimo że oboje mieliśmy mnóstwo ciuchów na sobie, rękawiczki i czapki. Kiedy się podniosłam, zakręciło mi się w głowie i miałam mdłości. Powiedziałam Mordce, że nie wiem, czy iść na szczyt, bo słabo się czuję. Stwierdziliśmy, że jak będę miała problem, zawsze mogę zejść do bazy. No i tak to się skończyło. Niestety mój organizm odmówił posłuszeństwa i po kilku minutach wspinaczki poczułam się tak źle, że nie miałam wyboru, zeszłam do naszej bazy. Wzięłam tabletki od naszego przewodnika i udało mi się zasnąć. Kiedy oni wrócili o 7 rano, ja byłam jak nowa, gotowa iść dalej. Niestety trochę za późno. Zejście z wulkanu było dużo łatwiejsze i szybsze, jednak też wymagające.
Podsumowując, uważam, że wyprawa na wulkan Acatenango była świetnym przeżyciem i wybrałabym się tam jeszcze raz. Jednak jest to BARDZO TRUDNA wspinaczka. Jako osoba, która uważa się za dosyć wysportowaną i w dobrej kondycji byłam zdziwiona, jak bardzo trudny był to szlak. W naszej grupie było ponad 20 osób, w czym większość to osoby, które regularnie chodzą po górach i nawet oni mieli trudności ze wspinaniem się na ten wulkan. Nasz przewodnik rozpoczął naszą wyprawę słowami „każdy może wspiąć się na Acatenango - only sky is the limit (jedynym limitem jest niebo)". Tak też myślałam na początku, jednak jak na moim przykładzie widać nie każdy może zdobyć ten wulkan, bo mi się nie udało. I czasem ograniczeniem może być też nasz organizm. Było to dla nas świetne doświadczenie, ale chyba oboje nigdy nie byliśmy w tak trudnych dla nas warunkach. Tym bardziej że nie mieliśmy odpowiednich ubrań ze sobą. Daje to człowiekowi do myślenia, jaką walkę o przetrwanie przechodzą alpiniści.
Jezioro Atitlan
Po wyczerpującej wspinaczce postanowiliśmy pozwolić sobie na dwa dni zasłużonego odpoczynku nad jeziorem Atitlan. Jest ono otoczone przez kilka miasteczek. Co ciekawe ludność w pięciu z nich mówi w jednym dialekcie Majów, kolejne w innym. Dwie grupy nie są w stanie siebie wzajemnie zrozumieć, muszą porozumiewać się miedzy sobą po hiszpańsku. W Gwatemali w sumie jest 23 dialektów majów.
Miasteczka wokół jeziora, które były nam polecane to
- San Pedro - ze względu na backpackerski klimat, niskie ceny i dostępność infrastruktury turystycznej - tanie knajpy, hotele i usługi
- San Marco - najczystsze ze wszystkich, ale również najdroższe o iście hipisowskim klimacie.
- Santa Cruz - malownicza położona wioska, zamieszkana przez rodowitych Majów. Oddalenie od turystycznej infrastruktury sprawia, że można poczuć autentyczny klimat tego miejsca.
Niestety zostały nam już tylko 2 dni na przebywanie nad jeziorem, więc spędziliśmy je w San Pedro i nie udało nam się odwiedzić żadnej innej miejscowości.
Pierwszego dnia, gdy przyjechaliśmy zajęliśmy się zwiedzaniem miasteczka, drugiego pojechaliśmy na 3-godzinną przejażdżkę konno. I trzeciego planowaliśmy wycieczkę pieszą wokół jeziora, i powrót taksówką wodną, która kursowała pomiędzy miasteczkami nad jeziorem w cenie maksymalnie 25quetzali za osobę. Jednak drugiego dnia wieczorem okazało się, że sprzedano nam bilety na autobus, do Hondurasu, którego nie ma. Mieliśmy jechać nim w niedzielę, bezpośrednio o 4 rano.
W piątek wieczorem kilka godzin po kupieniu biletów pracownica biura turystycznego przyszła do nas do hostelu i oznajmiła, że nie ma takiego połączenia. I że musimy jechać z przesiadką, czyli wrócić do miasta Antigua w sobotę i dopiero następnego dnia skorzystać z połączenia do Hondurasu. W taki sposób nasz pobyt nad jeziorem został skrócony o jeden dzień, a nasze plany zostały pokrzyżowane.
San Pedro bardzo nam się podobało, panowała tam bardzo relaksująca atmosfera, bez problemu można było znaleźć knajpkę z widokiem na jezioro. Wypożyczenie kajaków okazało się niemożliwe ze względu na dość silny wiatr. Można było opuścić główną turystyczną alejkę i zagłębić się w ulice, gdzie toczyło się normalne życie lokalnej ludności.
Postanowiliśmy również wybrać się na konną przejażdżkę, która była bardzo relaksująca przez 2 godziny i 40 minut, z mocnym zastrzykiem emocji podczas powrotu. Kiedy to nasz przewodnik wszedł w galop na asfalcie, wjeżdżając do miasta, nie patrząc na brak kasków, czy na to, że Jacek pierwszy raz siedział na koniu! Co więcej, w którymś momencie podjechał do Mordki, który to był na końcu, i wziął od niego kamerkę, żeby nakręcić nam filmik, zostawiając tym samym Jacka na prowadzeniu (galopem!). Biedny Jacek nie wiedział nawet jak zatrzymać konia, czy on go ponosi, czy to jest planowane, czy zatrzyma się w stajni. Po skończeniu kręcenia filmiku, nasz przewodnik oddał Mordce kamerkę i pogalopował zatrzymać konia Jacka. Tak wyglądają zasady bezpieczeństwa w Gwatemali!
Podróż do Hondurasu
Z miasta Antigua w Gwatemalii do miasta Copan w Hondurasie pojechaliśmy busem, który odebrał nas spod hostelu. Podróż trwała 8 godzin z przystankiem na śniadanie i kosztowała 180 quetzali. Za wjazd do Hondurasu trzeba było zapłacić 30 quetzali(waluta Gwatemali) lub 75 lempir (waluta Hondurasu), lub 4 dolary od osoby. W Hondurasie mieliśmy spotkać się z naszymi znajomymi Norą i Liamem i przez tydzień podróżować w szóstkę! Wizyty w tym kraju baliśmy się najbardziej ze wszystkich planowanych na naszej trasie ze względu na bardzo złą reputację, jaką posiada Honduras. Okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują, ale o tym już w następnym poście!
Ciekawostka
Quetzal jest Gwatemalską walutą. Nazwa pochodzi od bardzo ważnego w kulturze Majów ptaka o tej samej nazwie, który jest ptakiem narodowym kraju. Jego pióra były przez nich używane jako waluta.